Dzień jak co dzień warszawskiego stróża

5 Grudnia 2012

W rozwijającej się i rozbudowywanej Warszawie coraz częstszą postacią był dozorca stojący na straży kamienicy. On to był panem podwórek i bram i o nim słów kilka.

W czasach po powstaniu styczniowym służba stróża w przeciętnej warszawskiej kamienicy w Śródmieściu trwała 18 godzin na dobę. Z samego rana musiał zamieść trotuar i połowę jezdni przed domem, drugą połowę pozostawiał, by się mógł wykazać kolega po fachu z kamienicy naprzeciwko. Musiał też omieść podwórko - lub podwórka, klatkę schodową i doprowadzić do stanu jak najbardziej możliwego do używania zakątek, czyli tak zwany ustęp. Ów zakątek bywał raz w miesiącu źródłem "nocy smrodu", gdy mało szczelne beczkowozy miejskiego taboru asenizacyjnego zabierały jego zawartość, by następnie wylać ją na pola Wawrzyszewa. Oczywiście, gdy wybudowano kanalizację, sytuacja się poprawiła - zwłaszcza na Wawrzyszewie.

Jeśli pogoda dopisywała, owe poranne obowiązki nie były uciążliwe. Gorzej było, gdy niebo zdecydowało inaczej, a wtedy dosłownie zwalała się dodatkowa robota. Śnieg trzeba było uprzątnąć w pryzmy na skraju chodnika, by się tu mogły powoli zamieniać w błoto. W przypadku gołoledzi chodnik posypywać piaskiem lub popiołem, w czasie odwilży skuwać lód z chodników i wyrąbywać z rynsztoków, a po ulewie martwić się, co z chodnikiem, podwórkiem i piwnicami, które niejednokrotnie zalewało.

Jeśli stróż chciał dobrze żyć z rewirowym, zwłaszcza jeśli dozorował dom na jednej z głównych dróg lub jej ważniejszych przecznicach, to dziarsko zabierał się z miotłą i szuflą do uprzątania końskiego gnoju z ulicy i wynosił do kosza na podwórzu. Ci bardziej obrotni magazynowali zdobyczny gnój i odsprzedawali go podwarszawskim sadom, pieczarkarniom i ogrodom warzywnym. Warto było mieć dobre stosunki z podwarszawską wsią, bo i lepsze ziemniaki można było dostać, drewna na opał, a mogła się też zdarzyć nagła potrzeba większej ilości słomy... na drogę.

Bo trzeba wiedzieć, że był taki moment w historii, kiedy słoma przed kamienicą świadczyła o zamożności. Zamożności lokatora oczywiście, któremu znudził się już żywot doczesny i powoli udawał się ku lepszemu podobno światu, a miał pecha mieszkać na parterze lub pierwszym piętrze, gdzie turkot kół na bruku zbyt szybko go doprowadzał do grobu. Któż, jak nie stróż, mógł najłatwiej w tym momencie zarobić i porządną wiązką słomy, na połowie tylko ulicy rzecz jasna, przyciszyć szum żegnanego świata.

Prawdziwą udręką dla stróża były tzw. "galówki", czyli uroczyście obchodzone dni z okazji urodzin cara, carowej, następcy tronu i wszelkich innych osób liczących się w rodzinie, a także na pamiątkę ważnych dla Imperium wydarzeń historycznych.

Gdzie tu ból dla stróża?

Otóż był on zobowiązany w takie dni do odświętnej iluminacji, a zaniedbania były usilnie ścigane przez policję. Iluminację przygotowywano w rynsztoku. Tak, to tam, którędy ścieki spływały. W takim miejscu stróż musiał wystawić odpowiednią ilość kaganków, w zależności od w szerokości frontu kamienicy, i dopilnować, by się paliły, kopciły i śmierdziały przepisową ilość godzin. Nie raz się stróż naklął szpetnie, gdy mu kaganek odmówił posłuszeństwa i skwiercząc zagasł. Jakież to nieprzyjemności czekały, gdy w takim momencie pojawił się w pobliżu rewirowy, który nosem wyczuwał działania sabotujące doniosły dzień. Dobrze jeśli dla dozorcy skończyło się jedynie soczystym ruganiem.

Problem dozorcy z "galówkami" nie zaczynał się dopiero w owe właśnie dni, lecz wcześniej. Nie było jeszcze sklepów z kagankami i trzeba było samemu zaopatrywać się w niezbędne do iluminacji rekwizyty. Zbierał więc stróż wszelki niezdatny do niczego innego łój z kuchni gospodarza domu, wszelki dostępny tłuszcz i upychał go w doniczkach, a do środka wtykał byle jak skręcony knot. Zestaw kaganków musiał zawsze być pod ręką, bo "diabli wiedzą, kiedy ta jeich galówka wyskoczy".

Do Nadwiślańskiego Kraju szybko docierały nowinki naukowe i techniczne i chałupnicze kaganki w końcu zastąpiono latarniami z kolorowego szkła, gdzie paliła się łojówka lub najmniejszych rozmiarów naftowa lampka. Już nie rozstawiało się ich w rynsztoku, a rozwieszało na drucie rozciągniętym pomiędzy jedną a druga latarnią uliczną lub między dwoma drzewkami, jeśli takie na ulicy rosły. Na szczególne okazje, jak przyjazd cara, nakazywano urzędowo, by wszystkie okna frontowe kamienicy były iluminowane dwoma stearynowymi świecami.

Gdy kamienicę podłączono do sieci gazowej, obowiązkiem stróża było zapalanie i gaszenie gazu na klatkach schodowych. Gazu, a nie latarni, bo były to odsłonięte palniki. Lampy okryte azbestową siatką Auera, dające białe światło, zapalane i gaszone pociągnięciem za łańcuszek były początkowo jedynie w zamożnych domach. Palniki zapalano zaraz po zmroku i gaszono po zamknięciu bramy, koło 23. W te nocne godziny, niezależnie od dnia tygodnia, miesiąca, czy roku, stróż miał wysiadywać przed bramie pod karą administracyjną i, oficjalnie, pilnować lokatorów przed próba kradzieży. Tak naprawdę służyło to policji do zbierania informacji o charakterze śledczym, a któż wiedziałby lepiej o zwyczajach lokatorów niż właśnie dozorca? Pecha mieli więc ci, u których stróż był nieprzychylny Polakom.

Odsiadywanie przed bramą nie było najwygodniejszym zajęciem dla stróża, więc często wyręczał się małżonką lub kimś dorosłym z rodziny. Wszystko to jednak ze strachem, że akurat najdzie z obchodem rewirowy i zbeszta lub wsadzi do paki za uchylanie się od obowiązków. Gdy niebiosa zsyłały deszcz lub śnieżycę, stróż nieprzepisowo wysiadywał na ławce w bramie, zamiast wystawać przed nią, na co zazwyczaj policja patrzyła przez palce, zwłaszcza że sama w taką pogodę rzadko wychylała nosa z cyrkułu. Pecha w tym przypadku miał stróż, gdy okazywało się, że jego rewirowy jest służbistą.

O 23 kończyła się dzienna warta. Zamykano bramę wejściową, gaszono światła na klatkach, a zmęczony stróż udawał się do swego mieszkania, by zjeść coś i położyć się do łóżka - w ubraniu. Zaczynała się nerwowa warta nocna, gdy spóźniony lokator targał natarczywie dzwonek, by go wpuścić za zwyczajową opłatę, a tu sen właśnie morzył. Zaspany stróż zwlekał się powoli z łóżka, przezornie wciąż ubrany, zakładał chodaki i pobrzękując kluczami, by się natrętny lokator nie dobijał dalej, sunął ku bramie. W zależności od liczby i trybu życia mieszkańców kamienicy, takie nocne alarmy mogły trwać do pierwszej w nocy, a stróż już koło szóstej rano musiał mieć bramę otwartą. Nie był zadowolony z tych nocnych eskapad i wracający narażali się na wiele niepochlebnych słów, niekoniecznie skierowanych bezpośrednio do nich, lecz wciąż doskonale słyszalnych.

Jeszcze tylko kilka ostatnich godzin na sen i kolejny poranek wzywał do codziennych obowiązków warszawskiego stróża.

 

Wszystkich zainteresowanych historią Syreniego Grodu zapraszam na:

Spacery po Warszawie