Powstanie Warszawskie - Uciec przed rzezią Woli

12 Listopada 2012

Sabina Dłużniewska wybrała się w piękny, sierpniowy dzień roku 1944 na Wolę do swojej znajomej. Ponoć mogła podzielić się ziemniakami hodowanymi w ogródku. Nim tam dotarła, w okolicy skrzyżowania Żelaznej z Chłodną zastał ją wybuch powstania. Nie wiedząc czemu, zamiast uciekać w kierunku domu, pobiegła dalej w głąb Woli. W końcu zorientowała się, że walki uniemożliwiły powrót do zajmowanej ostatnio kamienicy przy ulicy Ceglanej. Otwartych zmagań pomiędzy powstańcami a Niemcami nie było, strzały padały z okien, z bram lub dachów budynków. Nie wiadomo było skąd może przyjść śmierć.

Nie mogąc powróci do siebie, postanowiła udać się na Górczewską do kuzynki. Nikt jednak nie był pewien, gdzie są Niemcy, a gdzie powstańcy. Odcięta od przyjaciół, przez pierwszych kilka dni nocowała w różnych, przygodnych miejscach, oglądając rozgrywającą się wokół ludzką tragedię.

Noc z 4 na 5 sierpnia wyryła się głęboko w jej pamięci. Spędziła ją w jednopiętrowym drewniaku przy ulicy Górczewskiej, niedaleko tunelu pod linią kolei obwodowej. Ludzie tłoczyli się w niewielkim domu. Na zewnątrz strach było wyjść, bo Niemcy do wszystkich strzelali. Nie raz przejeżdżał samochód, z którego oddawano strzały w kierunku wszystkiego, co się rusza oraz w okna budynków. Inni palili żywcem pojmanych Polaków.

W strachu spędziła noc. Następnego dnia słychać było jadące ulicą czołgi, w pobliżu rozległ się huk, ludzi nagle ogarnęła panika. Ktoś wyłamał deski barykadujące okna i ludzie wylali się na zewnątrz. Nagły wybuch rozerwał pozostałych w domu i podpalił drewnianą konstrukcję. Dłużniewska poniesiona podmuchem wypadła na podwórze, gdzie dosięgła ją jeszcze fala gorąca, a potem padła nieprzytomna.

Kiedy ocknęła się następnego dnia, leżała przywalona cegłami i gruzem, a po domu został tylko ślad. W oddali słychać było strzały. Kobieta była ranna - na obojczyku i podudziu, dodatkowo iskry ze spalonego domu poparzyły ją przez zniszczone ubranie. Brakowało też jednego pantofla. Wokół leżały trupy, porozrywane i poparzone, oraz jeden chłopiec, żywy, może 10 letni.

Chłopiec wyjaśnił jej, że ludzie próbowali uciekać przed dom zamiast na podwórze, bo tam słychać było strzały. To na sąsiedniej posesji Niemcy przeprowadzali właśnie egzekucję, a podwórka były połączone. Przed domem jednak stali inni, którzy rzucali granaty w kłębiących się ludzi i dom. Strzelali tylko, gdy ktoś był jeszcze w stanie podjąć próbę ucieczki. Z mieszkańców dwóch domów zdołali przeżyć tylko oni dwoje.

Ulicami Woli przejeżdżały samochody palaczy trupów.

Wśród zgliszcz i trupów oboje spróbowali wydostać się z tego piekła, ale nie wiedzieć czemu, skierowali się ku Warszawie. W pewnym momencie niedaleko nich w rynsztoku spostrzegli siedzącego żołnierza, najprawdopodobniej z oddziałów azerbejdżańskich kolaborujących z Niemcami. Odpoczywał od pracy - podpalał domy, z ludźmi czy bez, wszystko jedno. Siedział i palił papierosa. Po chwili spostrzegł dwa trupy leżące na ulicy. Podszedł i zaczął szukać kosztowności, widocznie nic nie znalazł, bo ze złością kopnął martwego. Potem usiadł z powrotem w rynsztoku. Podeszli inni, ktoś się położył, drugi przypadł do niego i zaczął łaskotać, ten wyrywał się i chichotał.

Sielankowy nastrój w przepięknej scenerii.

Wieczorem Dłużniewska i chłopiec znaleźli się na tyłach ulicy Młynarskiej. Czołgali się, niedaleko wciąż toczyły się walki, kule latały wokół. Ratunek znaleźli w ziejącej jamie, będącej wyrwanym oknem piwnicy jakiegoś zniszczonego budynku. Chłopiec był przerażony, nie chciał wejść i w końcu umknął gdzieś w krzaki.

W mroku pomieszczenia wydawało się, że nie jest sama, że już ktoś tam koczuje. Szybko zorientowała się, że to martwe ciała. Przerażona odsunęła się w najdalszy kąt podziemi i straciła przytomność. Obudziły ją własne jęki. Ubranie było w strzępach i całe we krwi. Przylepione i przyschnięte do poranionego ciała.

W izbie obok leżały trupy mężczyzn w samej bieliźnie. Wśród nich jedna kobieta z dwiema małymi dziewczynkami. Zdjęła kobiecie pantofle, które założyła na owinięte szmatami nogi.

Ludzi zabito granatami wrzucanymi przez piwniczne okno, którym tu weszła. Wcześniej nie zauważyła, że w części zatarasowane było przez ciało pokaźnego mężczyzny. Miał rozpruty brzuch, na który pasły się roje granatowo-zielonych much.

Wydostała się z powrotem na ulicę. Podwórkami, wyrwami przemknęła się znów w kierunku Płockiej, między Górczewską a Wolską. Wokół unosił się gęsty, dławiący dym. Tam ujrzała kobietę po drugiej stronie ulicy, która chciała, by do niej podejść. Odgłos motoru jednak skierował wzrok Dłużniewskiej ku ulicy Górczewskiej, gdzie od strony Warszawy stała barykada. Jej koniec pokrywał wielki kłąb zieleni. Nagle dojrzała wyłaniający się spod liści fragment gąsienicy. To Niemcy. Kobieta jednak nie zauważyła tego. Nie bacząc na nic, przeszła ulicę. Wtedy rozległy się strzały z barykady. W odpowiedzi zaczęli strzelać powstańcy. Do kobiet od strony szpitala, kryjąc się pod ścianami, przybiegli Niemcy. Hełmy mieli pokryte gałązkami. Kobiety spędzono w kierunki barykady wraz z trzema pojmanymi wcześniej mężczyznami - dwoma Polakami i Cyganem.

Wtem zza barykady wyjechał motocykl, także cały w zieleni, i już wydawało się, że przejedzie dalej, lecz zatrzymał się gwałtownie. Wysiadł z niego Niemiec, podszedł do kobiety i zapytał ją, skąd idzie. Wskazany przez nią kierunek najwyraźniej nie przypadł mu do gustu, bo wystrzelił jej w twarz i piersi chyba cały magazynek. Wydawało się, że kobieta chwieje się po każdym strzale to w przód, to w tył, zanim upadła na twarz.

Pozostałą czwórkę pobito, skopano. Dopiero po tym przygotowaniu kazano ustawić się twarzą do ściany w jakimś sklepiku. Kobieta musiała trzymać ręce obok głowy, bo nie miała już sił, by je wyżej unieść. Po pewnym czasie wyprowadzono na zewnątrz Polaków i zastrzelono. Pozostała Dłużniewska i młody Cygan.

Ulicą od strony Warszawy pędzono polskich jeńców, chyba samych mężczyzn. Co pewien czas padały strzały.

W którymś momencie do sklepu weszli Niemcy. Rozmawiali ze sobą spokojnie. Jeden powiedział, że już po piątej i kazał im się odwrócić i wyjść ze sklepu. Potem dał znak, by usiedli pod ścianą.

Cygan poprosił o coś do picia. Niemcy jakby tego nie słyszeli, rozmawiali dalej, ale po pewnym czasie któryś przyniósł duży słój z wodą i postawił go przed nimi. Chłopak nie miał sił podnieść słoika i był zmuszony pić pochylając się nad nim.

Niemiec, który kazał im wyjść ze sklepu, teraz kazał im wstać. Długo patrzył na zegarek, a potem powiedział, żeby się nie bać, bo pójdą do lagru. Odeskortowano ich do jakiegoś budynku, w którym było już około pięćdziesięciu osób. Wszyscy w tragicznym stanie, ranni i w łachmanach. Ktoś stwierdził "nikt stąd żywy nie wyjdzie".

Dłużniewska zasnęła obok kobiety, która siedziała z martwym kilkutygodniowym dzieckiem na kolanach. Była babką tego dziecka, uciekła wraz z nim. "Zatykałam mu buzię, żeby nie płakało, boby usłyszeli i zabili" - tłumaczyła.

Był 7 sierpnia. Tego dopiero dnia o godzinie 17 niektóre oddziały wprowadziły w życie rozkaz von dem Bacha sprzed dwóch dni o złagodzeniu eksterminacji Polaków do samych mężczyzn. Dom, do którego Niemcy sprowadzili Dłużniewską i pozostałych, jeszcze krótko wcześniej służył do przetrzymywania jeńców przed egzekucją. Byli pierwszą grupą, która wyszła z tego budynku i nie została zamordowana, a przetransportowana do obozu. Wtedy jeszcze tego nie wiedzieli. Strach, obawa i rezygnacja dominowały.

Rano kazano wyjść zdrowym, a rannych i martwych zostawić. Każdy, kto mógł się utrzymać na nogach, wychodził z budynku. Następnie pędzono około trzydziestu osób kilka kilometrów przez wypalone peryferia miasta. Ludzie padali z wyczerpania, upał dawał się we znaki, wielu było rannych. W końcu pozwolono się zatrzymać i odpocząć. Nawet przepuszczono dwójkę dzieci, które przyniosły kosz z pomidorami i wiaderko wody. Pewien człowiek z wybitymi zębami i krwawiącą szczęką miał zachowany kawałek zeschniętego chleba. Nie mógł go jednak gryźć i musiał się wymienić na pomidora.

Ludzi poprowadzono do tymczasowego obozu w Grotach, skąd spędzonych transportowano do Oświęcimia lub do obozu przejściowego w Pruszkowie. Dłużniewskiej udało się uciec z Grot. Przez kilka dni na zmianę ukrywała się, łapano ją, a podczas transportu do obozu znów uciekała. W końcu dostała się na Włochy, gdzie z pomocą koleżanki w punkcie Czerwonego Krzyża zorganizowano dla niej kenkartę. Tam, dorabiając sobie trochę fałszowaniem kenkart dla innych, przeczekała Powstanie i dotrwał do przybycia 1 Armii Wojska Polskiego wraz z Armią Czerwoną.

Będąc jeszcze w drodze do obozu w Grotach, przeżywszy przez ostatnie kilka dni piekło, jakiego jedynie nielicznym dane było doświadczyć, patrzyła na Warszawę z myślą:

"I może dla tych, którzy wówczas jeszcze długie tygodnie walczyli w Warszawie, i dla tych, którzy w śmiertelnej trwodze w piwnicach spodziewali się już tylko wiecznego spokoju, będzie to nie do wiary, że ja - co wyszłam żywa z rzezi Woli - zapragnęłam gorąco być tam i umrzeć wraz z nimi w Warszawie".

Bibliografia:

  • Bartoszewski W., Prawda o von dem Bachu, Warszawa-Poznań 1961.
  • Davies N., Powstanie '44, Kraków 2006.
  • Dłużniewska S., Pamiętnik warszawski, Warszawa 1962.
  • Ingrao Ch., Czarni Myśliwi. Brygada Dirlewangera, Wołowiec 2011.


 

Wszystkich zainteresowanych historią Syreniego Grodu zapraszam na:

Spacery po Warszawie